A A A

Wyszliśmy, taszcząc bagaże, przed hangar terminala gdzie pomimo zmęczenia zaczęliśmy chłonąć otaczający nas, obcy świat. Tak po prawdzie po lekturach różnych podróżników obawiałem się czy wśród jednakowych rysów azjatyckich mieszkańców kraju rozpoznam po latach Rustama. Rustam już na studiach zapraszał mnie do odwiedzenia jego kraju, jednak ani warunki polityczne, ani możliwości finansowe nigdy na to nie pozwalały.

Przez lata po odzyskaniu niepodległości Tadżykistan był nękany wojną domową i pomimo, iż proces pokojowy został rozpoczęty w 1997 roku to jeszcze długo potem można było usłyszeć strzały. Z tego co nam opowiadano gdybyśmy przyśpieszyli nasz przyjazd o dwa lata nie moglibyśmy posiedzieć spokojnie w centrum przy głównej ulicy popijając piwo i słuchając opowieści o tym ciekawym kraju od poznanych na miejscu Tadżyków.

- Myślisz, że Rustam po nas wyjdzie tak jak się umawialiśmy? - spytała Dominika

- Nawet jak nie wyjdzie to i tak już nie ma odwrotu. Damy sobie radę - zapewniłem sam nie będąc pewnym. Rozglądałem się po parkingu lotniskowym wielkości dwu parkingów jakie są pod naszymi blokami w Polsce. Już tutaj czuło się zupełnie inny świat. Nikt się jakoś specjalnie nie spieszył. Parę osób leniwie siedziało na krawężniku lub przy swoich autach. Właśnie auta. Wróciły wspomnienia o pierwszym pojedzie Sierściuchów: łada 21099 - samara sedan. Takiej wersji nadwozia w Polsce było niewiele, tutaj spotykaliśmy je na każdym kroku. Co do aut to można stwierdzić już po pierwszych minutach, iż miejscowa ludność ma dwa wymagania: muszą być alufelgi i koniecznie halogeny. Rzecz jasna jak na  byłą republikę byłego Związku Radzieckiego króluje łada, ale coraz częściej pojawiają się inne marki ściągane z Litwy i Estonii. Bardzo lubiany jest Opel, prawie wcale brak forda czy fiata. Czasami przemknie po ulicach stolicy jakaś lepsza limuzyna, co potem przyprawiało nas o zdumienie. Poza kilkoma drogami na południe kraju w stronę Uzbekistanu, w zasadzie takie auta nie mają prawa jazdy po miejscowych „drogach”. Lepszym nabytkiem jest porządne auto terenowe, a tak naprawdę drogi poza stolicą należą do kamazów. Ale o drogach mieliśmy się przekonać dopiero potem, teraz w tłumie zobaczyłem uśmiechniętą twarz Rustama. Mogliśmy odetchnąć. Jest na początek miejscowe wsparcie logistyczne.

Zapakowaliśmy się do auta i ruszyli w pierwszą drogę po Duszanbe. Pomimo zmęczenia z ciekawością wyglądamy przez okno dzieląc się z Rustamem i jego kolegą wrażeniami z podróży. Pierwsze co uczymy się nazwy ulicy, na której będziemy mieszkać: Rudaki. Poeta Tadżycki. To główna ulica miasta i jak to z reguły bywa – reprezentacyjna. Troszkę przypomina mi okres przemian jaki zachodził w Polsce. Na parterze już kapitalizm, odmalowanie i wyremontowane sklepy i restauracje, na piętrach ciągle elewacje przypominające stare, a w przypadku Tadżykistanu wcale jeszcze nie odległe, czasy. Po dwu dniach włóczenia się po Duszanbe, już będziemy wiedzieć, że ten piękny świat kapitalizmu w zasadzie kończy się na głównej ulicy. Skręcenie z niej kilkanaście metrów w bok pokazuje prawdziwe oblicze biedy jaka panuje w tym kraju, w którym średnia płaca to około 40 dolarów a minimalna 20. Szczytem marzeń ludzi przybywających do stolicy jest mieszkanie w starym, poradzieckim bloku z wielkiej płyty. Dźwigi i budowle, które potem widzieliśmy w okolicy stanęły podczas wojny domowej i jeszcze nie ruszyły.

2007-08-12 Duszanbe TargShow Gallery

Dotarliśmy do mieszkania brata Rustama, które oddał nam na kwaterę. Powoli robi się ciepło i to wrażenie ciepła i braku wiatru nie opuści już nas przez cały czas pobytu w mieście. Jak dla nas jest stanowczo za ciepło. Pierwsze co rzucamy się do klimatyzacji made In ZSRR zamontowanej w oknie. Niestety jej wydajność porównywalna jest z większym wentylatorkiem i niewiele zmienia w atmosferze pokoju. Z ulga zrzucamy w wolnym pokoju wszystkie bagaże. W zasadzie w planach było odpoczywanie po podróży, ale jak tu usnąć jak za oknem widać zupełnie obcy i fascynujący kraj. Zanim pójdziemy spać wymykamy się na szybki spacer, ot tak żeby nieśmiało dotknąć tego o czym myślało się miesiącami.


Kilka miesięcy wcześniej, siedziba główna Sierściuchów w Warszawie.

Siedząc przy piwie powoli dopinamy logistykę wyjazdu uzupełniając kronikę. Jest jasne, iż w tak małym składzie musimy zrezygnować z ambitnych celów górskich a nastawić się na poznawanie kraju, ludzi, logistyki podróży i możliwości dotarcia w interesujący nas a zupełnie nieznany w Polsce rejon górski. Ma to swoje plusy – będzie więcej czasu na poznawanie i nie będą nas gonić żadne terminy. Zgodnie zmieniamy z Dominiką, jako 100% składu wyprawy, cel wyjazdu na rekonesansowy. Żadne z nas nigdy nie było w górach wysokich tak daleko od kraju. Nie wiemy zupełnie czego oczekiwać. Proste pytania od zupek chińskich do bankomatów, czy też możliwości zakupu gazu do maszynek, pozostają bez odpowiedzi. No cóż, ktoś musi pojechać aby móc na nie odpowiedzieć. Cel postawiliśmy jasno: poznać kraj, ludzi, zwyczaje i zrobić rekonesans możliwości dotarcia pod Pik Samarkand z dwu stron pasma Zerawszańskiego. Ech, żeby już być na miejscu.


Ciekawie zerkamy przez okna. Z przodu ulica Rudaki, park, hotel, obok centrum konferencyjne. Z tyłu sympatyczne ogródki, w których w godzinach upału i wieczorem zbierają się ludzie chroniąc się w cieniu drzew. Nieśmiało wymykamy się na klatkę schodową i ulicę. Co prawda stanowimy lekką atrakcje, ale póki co nikt nie strzela, a te pierwsze kroki dodają nam odwagi. Trochę się obawiamy dłuższego łażenia, gdyż oddaliśmy paszporty Rustamowi aby mógł nas zameldować, co jest obowiązkowe w tym kraju Poza tym, że jako europejczycy, stanowimy atrakcję dla dzieci, to nikt w sumie poza nimi nie zwraca na nas większej uwagi. A przynajmniej nikt tego nie okazuje. Rzucają się nam w oczy milicjanci stojący co kilkadziesiąt metrów wzdłuż głównej ulicy. Z początku myślimy, iż to z powodu przejazdu kolumny rządowych pojazdów, ale potem okazało się, iż centrum miasta jest tak obstawione ciągle. Prezydent obawia się chyba aby społeczeństwo nie okazało mu zbytniego uwielbienia. Wracamy odpocząć. Teraz już wierzymy, że jesteśmy w Duszanbe. Jest poniedziałek.

Rano obudził nas upał. Jeszcze nie przywykliśmy do temperatur panujących w tym kraju. Czym chce rozpocząć dzień każdy uczciwy Sierściuch? Oczywiście kawcia, tylko jak tu robić sobie samemu jak człowiek się budzi w egzotycznym kraju. Z dnia poprzedniego pamiętamy, iż na parterze budynku jest „Merve Cafe” – turecka sieć fast food. Zamawiamy kawkę u zdziwionych młodych kelnerów i czekamy cierpliwie. Tego też się nauczymy niedługo. W tym jednak po części muzułmańskim kraju, zapewne panujący upał nauczył ludzi nigdzie się nie spieszyć. Ludzie są niesamowicie mili i wszystko da się „załatwić”, ale europejczyk musi się nastawić, iż to załatwianie potrwa. Europejską nerwowość i bieganinę należy schować w bagażu. Wszystko jest All right lub w pariaskie ale wszystko trwa i na wszystko jest czas. Wiadomo nie od dziś, iż poniedziałek po weekendzie to bywa często leniwy dzień, a Duszanbe po tadżycku znaczy właśnie poniedziałek, aczkolwiek z innych historycznych powodów. Tutaj mieliśmy wrażenie, że pomimo, iż w pracy to wszyscy zawsze mają leniwy poniedziałek. Nikomu się nie śpieszy i należy brać spore poprawki na punktualność załatwiania spraw. Kawka, którą Sierściuch mniejszy wypił białą co najpewniej miało wpływ na jej późniejsze zaburzenia żołądkowe, postawiła nas na nogi.

2007-07-25 Duszanbe MeczetShow Gallery

Pozytywnie naładowani jako pierwszy cel ustalamy główny Meczet Duszanbe. Rustam załatwia nam towarzystwo Tadżyka (Johny), który tam kiedyś się uczył i pracował. Pod meczetem delikatnym łukiem omijamy brodatego mężczyznę handlującego kasetami z nagraniami przemówień jakiś mudżahedinów, z wyglądu przypominających bojowników afgańskich. Meczet funkcjonuje, nie tylko jako świątynia, ale również jako uczelnia. Powstał na przełomie XII-XIII w. Po części w stylu, w którym widać wyraźne wpływy Irańskie. Spora część meczetu została niedawno odrestaurowana. Dominika już na dziedzińcu jako kobieta wzbudziła sporą sensację. Do środka profilaktycznie nie próbowała wchodzić. Za meczetem z biednych parterowych domków przyatakował nas tak na oko dziewięcioletni Tadżyk w czystym angielskim, oświadczając, iż chce studiować informatykę i wyjechać do USA.

Podczas zwiedzania meczetu Johny wyjawia nam tajemnicę iż, na peryferiach Duszanbe jest ładny , stary meczet, do którego nieczęsto zaglądają turyści. Zresztą jak mają to robić skoro w tym kraju nie istnieje coś takiego jak informacja turystyczna. Chcesz coś zwiedzić to musisz sobie to sam znaleźć. Szybko organizujemy UAZ’a. Jeszcze tylko wizyta w małym markecie, który jak się potem okazało jest jednym z największych w mieście, aby kupić Dominice jakąś kieckę z zakryciem głowy i jedziemy. Troszkę błądzenia wśród obrzeży miasta i docieramy. Mezet rzeczywiście jest śliczny. Według legendy powstał w ciągu jednej nocy gdy przybył w to miejsce święty człowiek leczyć chorych ludzi tam zebranych. Jego grób do dziś jest na dziedzińcu meczetu. W każdą środę od świtu przybywają tam wierni i nabierając wody ze źródła chodzą wokół grobu modląc się. Ponoć woda nabiera wtedy leczniczych wartości. W tym meczecie także funkcjonuje szkoła, a nawet niewielki „hotelik” dla wiernych, którzy przybyli z dalszych stron i nie mają gdzie się przespać. Jesteśmy oczarowani tym miejscem.

Wieczorem w towarzystwie Rustama i jego znajomych o dość specyficznych życiorysach zajechaliśmy na piwo do Parku pa biedy. Jako, iż jest on umiejscowiony na wzgórzu górującym na miastem, mamy ładne widoki podczas dyskusji. Oczywiście wypytujemy o Zerawszan, ale okazuje się, iż nawet wśród Tadżyków jest to zupełna biała plama. Jakoś nie mogą uwierzyć, że chcemy tam wędrować. Sierściuch mniejszy obżera się suszonymi rybkami, zamiast uczciwie zjeść barani szaszłyk, tak że na drugi dzień nie wiemy skąd jej problemy żołądkowe. Albo biała kawka rano, albo rybki, albo ogólnie zmiana flory bakteryjnej i klimatu. Będzie biedactwo cierpieć dwa dni. Pomoże jej dopiero dobry stary zwyczaj: zanim zaczniesz coś jeść i pić w obcym egzotycznym kraju lepiej walnij co najmniej 50 gr wódeczki. A i na sen nie zaszkodzi :). O ile sen nadejdzie w tym upale…

2007-07 Duszanbe TadżykistanShow Gallery

Dziś zgodnie z dewizą, że wszystko da się załatwić i no problemo dostaliśmy paszporty z wpisanym meldunkiem. Jak będziemy do tego kraju przyjeżdżać częściej to czeka nas wymiana dokumentów. Bardzo szybko przekonaliśmy się, iż ulica Rudaki to reprezentacyjne miejsce miasta. Udało nam się zerknąć także na góry wkoło. Jak na kraj „pamirski” to wyglądały mało groźnie. Trochę trudno oddać klimat tego miasta, bo w zasadzie wszystko w nim jest ale ponieważ jak wiadomo socjalizm nie cierpi konkurencji to wszystko jest w ilości sztuk jeden. Jedna opera, jeden teatr, jedno muzeum narodowe. Właśnie muzeum. Warto do niego zajrzeć dla co najmniej trzech rzeczy. Mnie zafascynował szkielet starożytnej księżniczki. Dominice bardzo podobał się największy (od czasu zniszczenia rzeźb w Afganistanie) pomnik leżącego Buddy. Za 5 somoni udało nam się przekonać Panią pilnującą porządku, iż jednak możemy zrobić zdjęcie. Budda z reguły przedstawiany jest w postaci siedzącej lub walczący – jak głosi powiedzenie Tadżyków w Chinach to on walczył a do Tadżykistanu przybywał odpocząć. Najbardziej jednak zdziwiła nas recepcja muzeum będąca małym straganem historycznych przedmiotów, które zwożą ludzie z prowincji i które są tam sprzedawane. Niestety do znajdującego się obok budynku z eksponatami etnograficznymi już nie zdążyliśmy się załapać. Także próba dostania się pod pomnik Somoniego zakończyła się klęską i wręczeniem łapówki milicjantowi za spacerowanie po fontannie. Aczkolwiek miły ten człowiek po zainkasowaniu swojej doli pokazał nam i objaśnił mapę zasięgu królestwa Somonidów z X w.

Przy obiedzie składającym się z rozmokłego chleba i miesa (mnie tam ich kuchnia nie przeszkadza) dowiadujemy się, iż najbardziej znanym Polakiem w Tadżykistanie jest niestety Feliks Dzierżyński, który ciągle ma tam swój pomnik (zresztą pomniki Lenina także ciągle stoją), a najbardziej znanym filmem to czterej tankisty i sabaka. Chcąc doprowadzić do perfekcji nasz plan rekonesansowy oglądamy dokładnie sprzęt zgromadzony przez Rustama w Alpin Fund. Od biedy mógłby posłużyć choć nie jest to żaden rarytas techniczny. Za rok trzeba będzie porządnie przemyśleć co z sobą zabrać. No ale generator prądu to już rarytas. Powoli zaczyna nam się już tęsknić za górami…

Póki co jednak czeka nas następna niespodzianka. Otrzymujemy zaproszenie na oryginalne, miejscowe wesele. Takiej gratki nie możemy przepuścić. Z chęcią jedziemy więc na następny dzień w bardziej płaską część kraju w stronę Uzbekistanu. Zwiedzamy przy okazji Kurgan, trzecie bodaj co do wielkości miasto kraju po Duszanbe i Chodżencie. Kurgan to ponoć uprzemysłowiona stolica regionu do której jedzie się, jak nieczęsto w tym kraju, dość dobrze utrzymaną drogą po drodze przejeżdżając przez przełęcz (nawet o dziwo oznaczoną) na wysokości  1 245 m. Duszanbe żegna nas sporą „bramą” wyjazdową. Jest ona jednak bez żadnej wartości historycznej. Obecnie rządzący prezydent wymyślił, iż na każdym głównym kierunku podczas wyjazdu z Duszanbe, odpowiednia prowincja postawi bramę. Duszanbe oficjalnie ma 750 tys. mieszkańców, jednak sądząc po peryferyjnych zaniedbanych dzielnicach, można uwierzyć, iż tak naprawdę jest ich około 1,1 mln. Oprócz bramy na rogatkach miasta rzecz jasna żegnają nas patrole milicji. Tradycyjna wziątka gdy nie ma się za bardzo sherif do czego przyczepić to 5 somoni. No cóż on też ma rodzinę.

2007-07-26 Kurgon WeseleShow Gallery

Z historycznych rzeczy na koniec zostawiliśmy sobie Hisor/Hissor/Gissar czy jak go zwał. Dojechanie tam podobnie jak do Meczetu pod Duszanbe nie było wcale łatwe pomimo, iż to zabytek wielkiej klasy. Przepiękny zapewne kiedyś kompleks, składający się z zamku, starej madrasy czyli uczelni religijnej i hotelu, został postawiony najprawdopodobniej w XVI w. na wzgórzu zamykającym 3 doliny. Z zamku w zasadzie do dziś pozostała tylko brama i zarys murów. Widać gdzie była niższa część dla wielbłądów, wyższa dla wojowników i najwyższa przeznaczona na zamek i do obrony. Na dziedzińcu wykopany był zbiornik wodny. Całe miasto było otoczone murem obronnym, z bramami, które podobnie jak u nas były na utrzymaniu różnych grup społeczno-gospodarczych i stąd miały swoje nazwy. Według legendy Emir Bucharski - Amir Olim Chon (pisownia niepewna) w okolicach zamku zakopał wielkie skarby uciekając przed bolszewikami do Afganistanu. Teraz już na prawdę brakuje nam tylko gór...

cdn